top of page

Po co (wciąż jeszcze) opowiadamy sobie historie? esej – Patrycja Mnich

 

 

 

Pomysł robienia ludzi ze zdań podrzędnie złożonych wydaje się niesamowity.

/Zadie Smith/

 

 

 

 

– Wie pani, my nie mamy wśród znajomych żadnego Andrzeja, ale i tak co roku robimy Andrzejki. Nasz kolega na ten jeden dzień zostaje Andrzejem.

 

– A jak ma naprawdę na imię? – pytam taksówkarza.

– Boguś.

Rzeczywistość jest fascynująca. Kradnę z niej ile wlezie, podsłuchuję ludzi, zapisuję dialogi, których w życiu sama bym nie wymyśliła. Jednak z jakichś przyczyn rzeczywistość jest niewystarczająca. Może dlatego ci taksówkarze raz do roku przebierają Bogusia za Andrzeja. Ba, oni w tego Andrzeja wtedy naprawdę wierzą.

 

Po latach czytania niemal wyłącznie fikcji literackiej, prawdziwego nabożnego rozmiłowania w literaturze pięknej, doszłam do momentu, który wielu nie jest obcy. Zwymiotowałam literaturą piękną jak dziewczyna Banksy’ego serduszkami i postanowiłam czytać od tej pory wyłącznie literaturę faktu. Tak też zrobiłam. Odkryłam świat świetnych reportaży i książek naukowych, stałam się w swoim własnym mniemaniu mądrzejsza i posiadłam szersze horyzonty. Myślałam, że tak już będzie zawsze. Jakże się myliłam. Po kilku miesiącach fanatycznego trzymania się zasady „no fiction“ pewnego dnia ze zdumieniem odkryłam, że znowu czytam fikcję. Po co? Czemu? Skoro zdałam sobie sprawę, że decydowanie ją przedawkowałam? Mimo to czułam potrzebę czytania o rzeczach, które nigdy nie wydarzyły się zmyślonym ludziom, napisanych przez ludzi, którzy nierzadko są społecznie nieprzystosowani, zaburzeni, dziwni i niemili. Czemu muszę tracić w ten sposób cenny czas? Tym bardziej, że prawdziwe wydarzenia niejednokrotnie wydają się przerastać fikcję, na przykład kiedy plotkarskie gazety donoszą, że żywy Ken wyciął sobie żebra i przyniósł je ze sobą w słoiku do telewizji śniadaniowej. Po co w tej sytuacji cokolwiek wymyślać, zapisywać, a potem jeszcze to czytać? Może po to, żeby przetrwać.

 

 

Jesteśmy historiami, które sobie opowiadamy.

 

Jesteśmy historiami, które sobie opowiadamy – mówi w swoim TED-owym wystąpieniu indyjski reżyser Shekhar Kapur. Opowiadanie historii jest szukaniem harmonii. Jednak każda opowieść składa się ze sprzeczności, wszystko nią jest. Dzień i noc, umysł kobiety i mężczyzny. Nuty Mozarta nie są harmonią, ale walką sprzeczności, które tę harmonię sugerują. Harmonia to nuty, których Mozart nie umieścił w partyturze. W opowieści nie chodzi o rozwiązanie. Harmonia nie jest rozwiązaniem. Harmonia jest sugestią czegoś więcej, co jest zarówno wieczne jak i ulotne.

 

I nawet jeśli historie, które sobie opowiadamy, mają źródło w prawdziwych wydarzeniach, wkrótce żyją swoim życiem, przekształcone, anegdotyczne, stają się dowcipami, przypowieściami, przyczynkami do kompletnie zmyślonych opowieści. Znam ludzi, którym zdarzyło się usłyszeć na ulicy coś, co kiedyś naprawdę im się przytrafiło, a teraz przytaczane jest z ust do ust jako anegdota, zmyślona historyjka. Hej, to o mnie, ta ja jestem tym gościem z anegdoty! – mają ochotę krzyczeć, ale raczej milczą. Jesteśmy zmyślonymi historyjkami i niepoważnymi przypowieściami. Co jest prawdą w opowieści, a co nie jest? Gdzie leży granica? Często nie wiadomo. Wiemy natomiast, że to dzięki wyjątkowej umiejętności konstruowania i opowiadania historii abstrakcyjnych, legend, mitów i plotek, słowem kompletnie zmyślonych historii, staliśmy się ludźmi.

 

Tak twierdzi jeden z najbardziej znaczących współczesnych umysłów, gwiazda historii człowieka i futurologii, Yuval Noah Harari. W swojej słynnej książce Sapiens. Od zwierząt do bogów pisze on: …prawdziwie niepowtarzalną cechą naszego języka nie jest zdolność do pełnienia funkcji nośnika informacji (…). Jest nią raczej jego umiejętność przekazywania informacji o rzeczach, które w ogóle nie istnieją. Według obecnego stanu wiedzy tylko przedstawiciele homo sapiens potrafią rozmawiać o hipotetycznych i kontrfaktycznych możliwościach oraz opowiadać wyssane z palca historie.

 

Dlaczego to taka ważna umiejętność? Przecież Słuchanie fantastycznych legend bądź interesowanie się jednorożcami i aniołami wydaje się być stratą czasu. Ale jednak nią nie jest. Przeciwnie, jest kluczową umiejętnością, kamieniem milowym w historii ludzkości. Chodzi nie tylko o to, że tworzymy historie zmyślone, ale że robimy to zbiorowo. Mity te dają homo sapiens nieznaną wcześniej umiejętność elastycznej współpracy w ramach wielkich liczebnie zbiorowości. (…) Homo sapiens potrafią ze sobą współpracować z daleko posuniętą elastycznością i z niezliczoną liczbą nieznajomych, pisze Harari. W ten sposób powstały państwa, mocarstwa, zbiorowości wyznaniowe, kółka szachistów, kluby miłośników koloru różowego, skupiające osoby rozsiane po całym świecie. Dlatego właśnie to my panujemy nad światem, a nie karelskie psy na niedźwiedzie. Dzięki wspólnej wierze w zmyślone historie. A co za tym idzie, we wspólne wartości, ustalenia, umowne kodeksy, przepisy ruchu drogowego i sposoby na życie. Najbardziej niesamowite jest to, że wg pisarza w tym wszystkim rolę kluczowa odgrywa plotka. Lecz o tym później.

 

 

Odważni i bezczelni. Zuchwali i niepokorni. Wolni. 

 

Tu nie chodzi o akcję „Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka“, która zamieniłabym na akcję „Nie czytasz, to chociaż chodź do łóżka“. Ale prawdą jest, że kiedy wchodzę do kogoś do domu i widzę, że książki walają się tam w każdym wolnym kącie, czuję, że jestem bezpieczna. Ten ktoś zeżarł tyle różnych punktów widzenia, że nawet jeśli zaraz pokłócimy się o imponderabilia to nie wyjmie on pistoletu i mnie nie zastrzeli. Podobno książek jest dziś za dużo, dlatego często gubimy się w gąszczu, nie wiemy , co czytać. Być może, jednak lepiej, żebyśmy cierpieli na nadmiar opowieści, niż na ich deficyt. A to wszystko ze względu na niebezpieczeństwo pojedynczej opowieści, o której w swoim słynnym wystąpieniu “The Danger of a Single Story” mówiła nigeryjska pisarka Chimamanda Ngozi Adichie: Pojedyncze historie tworzą stereotypy. A problem ze stereotypami nie polega na tym, że są nieprawdziwe, lecz że są niekompletne. Sprawiają, że jedna historia staje się jedyną.Dlatego nie martwmy się o to, że książek jest dzisiaj na rynku za dużo, wielość historii nie jest najgorszym, co mogło nas spotkać.

 

Opowiadanie historii to wymiana płynów między mózgami, niezwykły przemarsz intymności. Lecz warto uważnie wybierać, czyje słowa czytamy, bo czyniąc to, wkładamy osobiste okulary tych ludzi na swój nos. Możemy dostać w prezencie zuchwałą przejażdżkę,, efemeryczny spacer, narcystyczne nurkowanie w ja i ja, albo nihilistyczne taplanie się w bólu istnienia i skończyć z ciężkim przygnębieniem do końca tygodnia. Coś ma na ten temat do powiedzenia Etgar Keret:

 

Moje opowiadania są bardzo smutne, ale nie sądzę, żeby były pesymistyczne. (…) Dla mnie pesymistą jest Lars von Trier. Pesymista nie wierzy w ludzkość i nie lubi innych ludzi. Tymczasem moje opowiadania przepełnione są współczuciem. Opowiadają o przepaści między tym, co robimy, a tym, co chcielibyśmy robić, między tym, kim jesteśmy, i kim moglibyśmy być. Wypełnia je swoista tęsknota za nami innymi. A tęsknoty i pragnienia są świadectwem tego, że możemy stać się lepszymi ludźmi. Gdyby kosmici przybyli na Ziemię i obejrzeli filmy Larsa von Triera, z pewnością postanowiliby zniszczyć ludzkość. Nie sądzę, żeby nabrali takiej ochoty po przeczytaniu moich opowiadań.

 

A więc nieprawda, że literatura nie ma mocy sprawczej. Ma. Czytając możemy poczuć nagłą potrzebę buntu, działania, wstania z kanapy. Keret mówi o swoim pisaniu tak: …czuję silną potrzebę wprowadzania do otaczającej mnie rzeczywistości pewnej niejednoznaczności i anarchii. Mogę być kolejną osobą, która powie: bądźmy dobrzy, a nie źli, szanujmy się nawzajem. Tylko po co? Wolę zabrać kogoś w swoistą podróż, która pozwoli mu doświadczyć czegoś autentycznego, przeżyć jakieś emocje i spojrzeć na świat nieco inaczej. To daje dużo lepsze efekty niż głoszenie kazań i powtarzanie: bądźmy dobrymi ludźmi.

 

Dla mnie to ważne, kto opowiada mi historię, przez czyj kalejdoskop patrzę na świat. Czy jest to Von Trier, czy raczej Keret. I tak jak sam Keret, wolę tego drugiego. Lubię Hrabala, ale i Henrego Millera. Lubię Zadie Smith najbardziej za eseje. A na drugim miejscu za to, że jest mądrą kobietą pisarzem. I jeszcze tak okropnie powierzchownie za to, że jest ładna, że się dobrze ubiera i mówi: Przez dwadzieścia lat siedziałam zamknięta w pokoju i albo pisałam, albo czytałam to teraz się ubrałam i poszłam na Met Galę. I ładnie wyglądała, bo w ogóle jest ładna. I jeszcze powiedziała, że przecież ona lubi chodzić na imprezy, pić i się bawić, ale raczej nie publicznie, no wiadomo, sławna pisarka, status, głupio trochę. Ale to, że ona lubi tańczyć jest naprawdę wspaniałe. I co by było, gdyby na tym prywatnym przyjęciu w Nowym Jorku spotkała Houellebecqa? On piłby mocny alkohol zapadnięty w miękką kanapę, z miną że mu niewygodnie. Patrzyłby z pogardą podszytą zazdrością na tych ludzi o różnych kolorach paznokci, włosów, oczu i butów, jak paplają bez opamiętania, czasem nawet o terroryzmie i upadku świata, trochę ze względu na jego obecność, bo chcieliby być uprzejmi, jakby nie wiedzieli, że już dawno był koniec świata i w ogóle nie ma się czym przejmować. I patrzyłby, jak się kołyszą, jak wybuchają śmiechem. I myśląc o tym, że kończy mu się do tego wszystkiego whisky, spojrzałby spode łba na Zadie Smith, która tańczyłaby do R’n’B z ubiegłego wieku. Nie miałaby turbanu na głowie, tylko rozpuszczone włosy. Podszedłby do niej, wstawiony i powiedział z francuskim akcentem, żeby się tak nie cieszyła, bo głupio to wygląda, a poza tym kobiety starzeją się szybciej i beznadziejnie, więc niebawem mąż ją zdradzi, świat znielubi i umrze zgorzkniała w samotności na narkotyki. A Zadie uśmiechnęłaby się, kołysząc wdzięcznie biodrami, bo ma w sobie jamajską krew, i powiedziałaby, że skończyło się jej wino i żeby jej nalał i wypił razem z nią toast, bo właśnie skończyła pisać książkę o stepowaniu. I w ogóle udałaby, że nie słyszała tej jego wypowiedzi. Wręczyłaby mu pusty kieliszek, poleciła wymienić na czysty, wskazała butelkę, która ją interesuje i dalej tańczyłaby do R’n’B.

 

Pisanie może być aktem rebelii i prowadzić do przebudzenia, buntu, wyzwolenia. Może tez być aktem odwagi. Kiedy po otwarciu się Japonii na świat w drugiej połowie dziewiętnastego wieku Japonki próbowały pisać, nazywano je tylko „imitacją”. Kiedy próbowały zabrać głos, mówiono, że ich miejsce jest w domu. Że mają być „dobrymi żonami i matkami”. Ich dzieła były albo zbyt infantylne, emocjonalne i „kobiece” albo zbyt „męskie”, wulgarne, szokujące. Zawsze były po złej stronie barykady. Mówiono: „Kobieta, która sprzedaje swoje pisanie jest niczym więcej jak kobietą na sprzedaż” – pisze Karolina Bednarz. Jakiej siły i dowagi wymagało wtedy pisanie, gdy było się japońską kobietą. Jaki to był monumentalny akt rebelii.

 

Pisanie to kwintesencja wolności jednostki. Bezgranicznej anarchii i swobody. Najbardziej wolne w swoich opowieściach są dzieci. W wakacje zapragnęłam rzucić mój głupi kubek z kawą za siebie i przyłączyć się do zabawy, kiedy podsłuchałam ich pełną entuzjazmu, gorączkową rozmowę:

 

– Ej, trafiłam go bombą!

– Ej, ale tego, kto ma złoty kwiat, nie można zabić!


– A ładunek gazowy?!


– Ładunek gazowy się nie liczy!

 

Trzeba pokazywać dzieciom, że galaktyka składająca się z liter i słów jest genialną, niepodległą krainą. Harari roztacza wizje przyszłości ludzkości, w której zmierzamy w kierunku bycia bogami. Nigdy dotąd tak bardzo od nas, ludzi, nie zależało to, czy wyginiemy, czy też staniemy się kreatorami świata. Czy pozwolimy na globalne ocieplenie, na zdetonowanie bomby atomowej, damy się uwieść bezdusznemu funkcjonowaniu w wielkiej korporacji, czy też zapragniemy odnowić prawdziwe relacje międzyludzkie i kroczyć własną ścieżką. Wiele zależy od nas samych. Dlatego wychowanie człowieka obdarzonego samodzielnym, krytycznym umysłem i wolną wolą, jest nie do przecenienia.

 

 

Słowa mają siłę. 

 

Mój dziadek miał siedmiu braci (został już tylko on) i wszyscy oni, na czele z moją prababką, ich mamą, grali na instrumentach, tworząc wiejską orkiestrę. Prababka grała na skrzypkach. Dziadek czasem o tym opowiada.

– A wiesz, u nas zawsze było na podwórku dużo ludzi! I było wesoło! No bo jak to do dzieciaków, przychodzili do nas koledzy. Każdy z nas miał przynajmniej po jednym koledze. I ten kolega przychodził do nas prawie codziennie, posłuchać jak sobie muzykujemy. No to się nas wtedy prawie dwudziestu robiło. A czasem przychodziło do każdego dwóch kolegów. Niby to nie jest za dużo mieć dwóch kolegów. No ale wtedy to nas już było trzydziestu.

 

Mój dziadek uwielbia snuć opowieści o sobie, swoich braciach i swoim długim życiu.

 

– A jak Niemcy uciekali – mówi na przykład – to zostawili po sobie dużo różnych rzeczy. Mój brat jeździł na ich motorze. Zostawili też psa, dorodnego owczarka niemieckiego. Nazywał się Reks. To wzięliśmy go do siebie, nazwaliśmy go Reksio i mieszkał z nami do końca swojego żywota.

 

Stajemy się historiami, które os sobie opowiadamy. Kreatorami samych siebie. Przetwarzamy to, co nam się przytrafia i wkładamy w foremkę anegdoty. Tworzymy własną mitologię.

 

Spośród nieprzebranego morza historii dziadka o nim samym najbardziej lubię opowieść o tym, jak chciał nałapać pięć kilo motyli. Przed wojną, kiedy miał kilka lat, żył w ubogiej wsi blisko niemieckiej granicy. Był tam jeden sklep, pełen rzeczy, które dziecku wydawały się prawdziwymi skarbami. Na przykład kozik. Obiekt marzeń dziadka. Nic dziwnego, że wpadł w euforię, kiedy właściciel sklepu ogłosił konkurs. W kraju była wtedy akcja skupowania motyli, jako szkodników, tak jak później łapano słynną zrzuconą niecnie przez Amerykanów stonkę. Właściciel sklepu chciał zarobić, oddając do skupu motyle, dlatego nęcił biedne jak święty turecki wiejskie dzieci: kto nazbiera pięć kilo motyli i mi da, ten dostanie kozik! I mój dziadek biegał boso po całej okolicy, żeby te motyle nałapać. Biegał nawet, gdy inni już zrezygnowali. Okazało się jednak, że nie da się nałapać pięciu kilo motyli. To było po prostu niemożliwe. Mimo porażki, dziadek dostał coś w prezencie. Żarliwą, płomienną chęć na dogonienie jakiegoś szczęścia, zdobycie czegoś więcej, niż było mu pisane. I teraz, kiedy przekroczył dziewięćdziesiątkę, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że mu się to w jakiś sposób udało. Tak przynajmniej wynika z jego opowieści o nim samym.

 

 

Opowiadanie nas uleczy.

 

„Wszystko skasowałem jak mandalę”. Wpadł mi kiedyś w oko na Facebooku post obcego faceta o tym, że z wściekłości o coś napisał długi post, jednak go nie opublikował. Skasował go. Jak mandalę. Piękne to. Używanie słów jak mandali. Zresztą, kto nie miał takich sms-ów, listów, maili, które pisał w gniewie albo w rozpaczy, w których chciał wszystko powiedzieć, wyjaśnić, ale się nie dało? Bo to nie był ten czas i nie te słowa. Bo czasami nie powinny dotrzeć adresata. Samo ich pisanie i kasowanie to piękny akt. Czasem chodzi tylko o napisanie i nikt już nie musi naszych słów czytać. Mam taki niewysłany list, który pisałam wiele, naprawdę wiele razy i wiele razy kasowałam. Wiem już, że nigdy go więcej nie napiszę, nie skasuję, i nigdy go wyślę. Nie muszę.

 

Pisanie może być lekarstwem. Terapią. Podobnie czytanie. W czerwcu „New Yorker“ opublikował ciekawy tekst na ten temat Can reading make you happier?, w którym Ceridwen Dovey pisze między innymi o fantastycznym zawodzie terapeuty, który na choroby ducha i problemy życiowe przepisuje odpowiednie książki. „Bibliotherapist” to teraz jeden z moich ulubionych zawodów. Przepisywanie książek na receptę! Przychodzi pacjent, z którym najpierw prowadzi się wywiad, jak to u lekarza. Trzeba go wypytać o zwyczaje literackie. Tak zwyczaje, nie upodobania! Ale też o to z czym przychodzi, co go boli i co uwiera. Może zmaga się z żałobą, przechodzi przez piekielny rozwód, nastoletni syn daje mu w kość, albo w ogóle chciałby rzucić wszystko w celu udania się na zawsze w Bieszczady. „Bibliotherapist” bierze pod uwagę wszelkie zebrane dane i proponuje coś do poczytania. Może to być American Psycho, a może Śmierć pięknych saren. Dzięki wielości historii, które ludzie sobie opowiadają i które wydrukowali oraz zapisali na innych nośnikach, znajdzie się lek dla każdego.

 

Pisanie może być terapią, nie tylko dla tego, który czyta albo dla tego, który pisze. Czasami nie ma „albo“. Istnieją książki wybitne, które niewątpliwie są terapią dla piszącego, ale i dla czytającego. Karl Ove Knausgaard napisał swoją gigantyczną Moją walkę, gdzie na niezliczonych stronicach kilkutomowego działa drobiazgowo opisał swoje życie, codzienne, nudne, zwykłe, a przez to niezwykłe, zrobił to wnikliwie i fascynująco, szczerze, ekshibicjonistycznie, jakby był dotknięty jakąś chorobą bezwstydu. A my to wzięliśmy, czytaliśmy i nas to także nie raz nie dwa leczyło.

 

Pisanie o rzeczach zwyczajnych, które każdemu się zdarzają, o tych wszystkich banałach naszego życia, jest ważne. Być może jest najważniejsze. W Szczelinach istnienia Jolanta Brach-Czaina pisze o „krzątactwie“, jako o jednym z fundamentalnych elementów ludzkiego bytu. Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność. A że fakt istnienia przeżywamy jako niezwykle ważny, więc ogarnia nas zdumienie, ilekroć uświadamiamy sobie, że upływa ono na drobiazgach. Codzienność, stanowiąca tło egzystencjalne zdarzeń niezwykłych, których oczekujemy – często nadaremnie – może więc decydować o wszystkim. Ma wymiar drobny. Częstotliwość dużą. Jest niezauważalna. A jednak odmawiając znaczenia naszej codzienności, odmawiamy znaczenia nam samym. W końcu codzienność to nie są zwykle akty godne Wikipedii. To ścielenie łóżka, robienie śniadania, picie kawy, droga do pracy, zakupy w sklepie za rogiem, przysiadanie na lewej stronie kanapy, wyjmowanie naczyń ze zmywarki, parkowanie auta, przechodzenie przez pasy, mycie zębów, wkładanie do podajnika nowej rolki papieru toaletowego, wyrównywanie prześcieradła, gaszenie lampki nocnej. Gdy zrezygnowani przyznajemy, że nasze krzątactwo jest niczym, zaczynamy rozumieć, że zawiera wszystko.

 

Wydaje się, że rodzina i wspólnota mają większy pływ na nasze szczęście niż pieniądze i zdrowie – pisze w swoim bestsellerze Harari. – Osoby mające zdrowe rodziny i otoczone zwartą i przyjazną wspólnotą są zdecydowanie szczęśliwsze od osób, które żyją w rodzinach patologicznych i nigdy nie znalazły (albo nie szukały) wspólnoty, do której chciałyby przynależeć. Szczególną rolę odgrywa małżeństwo. Liczne badania pokazały, że istnieje bardzo ścisła korelacja między udanym małżeństwem, a wysokim poziomem zadowolenia z życia oraz między nieudanym małżeństwem a niskim poczuciem dobrostanu. Korelacja ta występuje niezależnie od warunków ekonomicznych.

 

Naukowcy stanową elitę elit współczesnych zachodnich społeczeństw. Ich wnioski, prognozy i wynalazki są naszą nadzieją na coraz lepszy świat. Jednak w czasach, kiedy staliśmy się jednostkami samowystarczalnymi, ale też często przeraźliwie samotnymi, przywrócenie znaczenia więzom międzyludzkim wydaje się zadaniem nie do przecenienia. A więzi rodzą się dzięki powtarzanym z ust do ust opowieściom z dzielnicy i plotkom z magla, przywracającym otoczeniu ludzki wymiar, a ludziom poczucie przynależności do jakiejś realnej wspólnoty. Mam wrażenie, że pewien sentymentalizm i ckliwość przestają mieć rację bytu, nie pasują już do świata i w końcu znikną. Czy to jednak znaczy, że mamy wyprać się z czułości, empatii i braterskich uczuć? To dla nas śmiertelnie groźne. Aby tak się nie stało, potrzebujemy opowieści. Skoro mowa o zmyślonych historiach to wyobrażam sobie, jak pisarze ramię w ramię z naukowcami walczą z coraz silniej opanowującą świat sztuczną inteligencją. Łączą ludzką wrażliwość i nieposłuszeństwo z inteligencją, by kreować świat. Idąc dalej w zmyśleniach, ponieważ są to oczywiście dobrzy pisarze i prawi naukowcy, ratują oni nasz świat od zagłady.

 

Każdy z nas w gruncie rzeczy żyje w sobie, a pisarz to tylko wykorzystuje do tworzenia. Ktoś, kto nie pisze, też żyje w sobie, we własnej wyobraźni, a nie na zewnątrz. Na zewnątrz żyjemy w stereotypach. Żyjemy w tym, czego się nauczyliśmy, co nam się ciągle nadaje, co widzimy, co słyszymy, w co nas wciągają. Natomiast prawdziwie żyjemy tylko w sobie. Tylko w sobie jesteśmy wolni. Niektórzy już się w ogóle przenieśli tutaj (pisarz wskazuje gestem na telewizor). To jest groźne, bo to jest coś, co konkuruje z naszym wnętrzem, wyobraźnią, naszym własnym językiem. Ale taki jest współczesny świat, który próbuje nas odindywidualizować. Niepotrzebni jesteśmy światu jako indywidualności, potrzebni jesteśmy jako klienci, konsumenci. Niepotrzebni jesteśmy jako jednostki samodzielnie myślące, żyjące we własnych światach. Z nas chce się zrobić wspólny mianownik świata. I dopóki stać nas będzie na własny wewnętrzny świat, dopóty ocalejemy, będziemy ludźmi – twierdzi Wiesław Myśliwski.

 

 

Dlaczego to dobrze, że opowiadamy sobie w kółko te same historie.
… Kiedy zmarł mój ojciec, ja wolałem nie mieć nikogo wokół siebie. Za to moja matka przyjmowała wszystkich krewnych i przyjaciół, każdemu na nowo opowiadała tę samą historię, dzięki czemu powoli dotarło do niej, że jej męża nie ma już na tym świecie. Gdyby była w tym czasie sama, proces żałoby byłby dla niej o wiele cięższy i zapewne tak łatwo nie dałaby sobie z tym rady – pisze Jesper Juul.

 

A więc w opowiadaniu historii nie chodzi o to, żeby opowiedzieć “coś nowego” (wszystkie te recenzje książek psioczące na brak innowacyjności i wtórność o kant tyłka tłukę), ale by pisać w kółko to samo. Chodzi o rytuał, praktykę. Tak zresztą mówi też o swoim teatrze Iwan Wyrypajew. Teatr nie polega jego zdaniem na tym, żeby przyjść i sprawdzić, co nowego twórca teraz nam powie. Co nowego? Nic. Nic nowego. Nie o to chodzi. Chodzi o to, by widzowie i twórcy wspólnie się rozwijali, wspólnie “praktykowali”.

 

Yuval Noah Harari mówi o tym, że to umiejętność plotkowania zrobiła z nas ludzi. Powtarzanie zasłyszanych historii o innych ludziach to nasza najważniejsza umiejętność, dzięki plotkowaniu zdobywamy wiadomości o innych, poznajemy siebie nawzajem, przywiązujemy się do siebie i tworzymy wspólnoty. Nawet profesorowie na Oxfordzie przy lunchu nie rozprawiają o fizyce kwantowej, ale o tym, dlaczego ten dureń Herman dostał podwyżkę, a oni nie.

Neandertalczykom i archaicznym homo sapiens zapewne (…) z trudem przychodziło szeptanie po kątach – ciesząca się złą sławą umiejętność, która w istocie jest niezbędnym warunkiem zaistnienia współpracy dużej liczby osób. Nowe umiejętności językowe, jakie homo sapiens nabył mniej więcej przed 70 tysiącami lat, pozwalały mu na oddawanie się plotkom przez długie godziny. Dzięki wiarygodnym informacjom co do tego, komu można zaufać, skromne liczebnie grupy mogły się rozrastać, a homo sapiens zdołał wypracować ściślejsze i bardziej wyrafinowane rodzaje współpracy. Teoria plotki może wydawać się żartem, ale znajduje potwierdzenie w licznych badaniach. Nawet dziś przeważająca część komunikacji międzyludzkiej – jak choćby e-maile, rozmowy telefoniczne czy artykuły prasowe – to plotka. Przychodzi nam ona tak naturalnie, że można odnieść wrażenie, że język wyewoluował właśnie w tym celu.

 

Podoba mi się taka wizja snucia małych opowieści, pisania historii, bycia opowiadaczem. Uznać wartość tego, co do tej pory było okropieństwem (plotka, opowieści z magla, zanudzanie innych swoimi problemami). Plotkować, żeby budować więzi, bezkarnie opowiadać w kółko te same anegdoty, zwierzać się wszystkim przyjaciołom po kolei z tej samej bolączki, nie oczekując żadnej złotej rady, zmyślać, pisać, żeby być razem. Jakie to uwalniające, takie przyzwolenie, bo mit wszechwiedzącego wieszcza, odzianego w rozwianą pelerynę, stojącego na cokole we mgle na Rysach i wieszczącego coś tam głupiemu ludowi, pasącemu kozy w dolinie, jest przeokropnie przerażający.

 

Opowiadamy wciąż te same historie. I dobrze, i tak ma być. Od wielu lat mieszkam w Krakowie, niedaleko bulwarów wiślanych. Co roku obserwuję to samo, gdy po zimie wreszcie pojawia się coś w rodzaju wiosny, a potem coś na kształt lata. Co roku to samo, nigdy nie nudne. Znajome. Nadające rytm istnieniu.

 

Nagłe lato i wszyscy wyszli. Z domów, ze swoich skorup, z ubrań. Świat wreszcie wyładniał, jest zielono, wszystko kwitnie, a niebo jest niebieskie, wszyscy na to czekali. Tak samo, jak co roku. Na bulwarach wiślanych od południa przybywa ludzi. Wśród pierwszych kilkanaście dziewczyn z czerwonymi różkami na głowach, siedzą w kółeczku na trawie, wszystkie mają na sobie czarne koszulki z napisem „So, you’re getting married” i piją z plastikowych kubków, przez kolorowe słomki coś, co wygląda jak zdrowy napój z pietruszki, jabłka i soku z cytryny. I w dodatku chyba właśnie tym to jest. Mają na oko po niecałe dwadzieścia lat, może to pokolenie urządza sobie zdrowe poranki panieńskie na trawie. Wyglądają jak zadowolona po wygranej licealna drużyna tenisa stołowego. Dalej jest dziewczyna przy kości, już trochę opalona, leży w bardzo skąpym bikini i wygląda, jakby była naga. Twarzą w trawie. Potem jest ich coraz więcej. Wszyscy nieco się porozbierali. I jest w tym coś na tyle wzruszającego, że można poczuć z nimi więź. Niczyje ciało nie wygląda imponująco po zimie. Blade skóry, na których widać każdą krostę, siniak i żyłę, grube pięty, niedomalowane paznokcie, piwne brzuchy, krzywe nogi. Nawet śliczna nastolatka na rowerze ma z tyłu ud cellulit, obnażony przez ostre słońce, o którym mam nadzieję nigdy nikt jej nie powie, bo po co. Po zrzuceniu ciężkich czarnych kurtek, szarych płaszczy i sraczkowatych czapek wszyscy się wystawili. Do słońca, pod osąd innych. I chociaż nadal nikt się do nikogo specjalnie nie uśmiecha, w taką pogodę masz siłę i ochotę, żeby przyjrzeć się bliźnim. Tacy półgoli i po ludzku niedoskonali są ludzcy właśnie. Niewinni i bezbronni. Po południu już wyraźnie rozleniwieni, coraz bardziej rozgrzani słońcem. Siedzą na trawie i jedzą pizzę z kartonu. Jedną, dwie, cztery. Z papierowych kwadratowych pudeł. Nagle tracę do nich czułość, bo wiem, co będzie potem. Wstaną, zabiorą do domu swoje brzuchy, uda, pięty i pryszcze, a na trawie zostawią, niby przez roztargnienie, te wielkie kwadraty po pizzy. Pod wieczór, jak co dzień, paniusie z pieskami, tak samo niedoskonałe i nieforemne, będą kręciły głowami nad tym dywanem ze śmieci, wkoło będzie unosił się zapach starej pizzy, zmieszany z zapachem gorącej trawy. A rano przyjadą służby porządkowe, w postaci młodych chłopaków w zielonych ogrodniczkach, i zbiorą kartony, bez specjalnego zdziwienia. Zaczął się letni sezon. Ale na razie jeszcze jedzą, mijam ich i staram się wyobrazić sobie, że ci nieporadni, uroczo nieładni ludzie, zabiorą swoje kartony pod swoje pachy i nie zostanie po nich nawet ślad. Może tylko jedna z dziewczyn zgubi rogi przez roztargnienie.

 

 

 

Kraków, 11.08.2018 

 

/ Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody autorki zabronione.

bottom of page